wtorek, 21 lutego 2012

O Zapuście-Mięsopuście, Drobach, słomie i magii, czyli „Młot na ... niewydane Panienki”.




Mylą się całkowicie Ci, którzy sądzą, że zapustne szaleństwo zawsze było tylko wygodnym pretekstem do obżarstwa i opilstwa przed nadchodzącym Postem.

Zapusty-Mięsopusty w tradycji ludowej to przede wszystkim cały, trwający trzy dni przed Popielcem, cykl magicznych zachowań , tańców, śpiewów, obrzędowych posiłków, oprowadzania po domach Masek symbolizujących siły witalne, które kończyły okres obrzędów Zimowych.

Ich wyraźnie bachiczny charakter to nic innego, jak zaklinanie Przyrody, aby się obudziła i mnożyła. Ludziom ku dobremu, a Panu Bogu na chwałę!

A że przy okazji można się było solidnie opić i nawtykać, cóż... niektórzy twierdzą, że każda okazja jest po temu sposobna. :D

Jeszcze do niedawna we wszystkich bez mała pogórzańskich wsiach pojawiały się powszechnie w tym okresie, a niekiedy i wcześniej, nie wiadomo skąd wyłążące, przerażające, rozhulane Droby.

Profesor Brückner w swojej „Encyklopedii Staropolskiej”, znajduje samą formę niektórych obrzędów, jako zapożyczenie z średniowiecznych, miejskich zwyczajów niemieckich i niewątpliwie ma rację, nie ulega jednak chyba kwestii, że sens ich jest dawniejszy i one same, przez zasiedzenie u nas, zyskały sobie polski indygenat.

Droby to postacie z zupełnie innego świata.

Świadczą o tym nie tylko przekręcające zupełnie naturalny porządek Świata maski i przebrania, ale przede wszystkim słoma, którą owijano siebie i noszone przez Drobów cepy.

Słomy używano nie dlatego, że wszędzie w każdym gospodarstwie była, tylko ze względu na jej symbolikę.

Otóż, jeśli tylko chwilkę się zastanowić, to oczywistym się staje, iż jest to relikt kultu Zmarłych.

Trudno chyba znaleźć coś, co bardziej dosłownie niż słoma mogłoby Ich wyobrazić!

Stąd specjalne znaczenie pojawiających się w rozmaitych obrzędach słomianych antropomorficznych kukieł.

Droby na przykład nosiły ze sobą słomianą ”cyganichę” i „lo Nij” zbierali datki bo:

„Pon Bóg ni mioł i my ni momy!”

Zatańczywszy więc z Gospodynią raz i drugi, wypiwszy kielicha z Gospodarzem wrzeszczał taki usmarowany sadzami Cudak zza świata np.:

Mojo Poni Gospodyni

wyliźcie na faske

zdymcie mi kiełbaske

ale nie żnijcie blysko rynki

zebyście se nie zodoli mynki!

Wyliźcie na wyrek

zdymcie mi syrek!

Dejcie mi joj pinć

a bede Wosz zinć!

Jak kawałek kiełbasy był „za mały” kukiełka potrafiła złośliwie wylądować w garze z zupą jeżeli natomiast poczęstunek był "uczciwy", wzlatywała aż po tragarz,

(któren sam w sobie też ma przecież swój magiczny wymiar)

aby takie wysokie zboże gościnnym Gospodarzom urosło.

Zapustne figle i wymuszanie gościny to zwyczaj powszechny i nieśmiertelny, kultywowany również z zamiłowaniem, acz w nieco strywializowanej i uproszczonej formie, przez szlachtę. Wystarczy zerknąć na przezabawny opis zapustnego kuligu w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” Jędrzeja Kitowicza.

Otóż, kulig taki zaczynał się na ogół, jak twierdzi dziejopis, w ubożuchnych dworkach największych okolicznych gołodupców, żarłoków i opojów, którzy pewnego dnia przebierali się śmiesznie, pakowali wszystkich dorosłych, służbę, krewnych i znajomych królika w czambuł, w sanie, na konie i hejże-ha, ruszali !!!

Zabawa wymagała iście zagończykowskiej brawury i tatarskiego sprytu!

Cały dowcip polegał bowiem na tym, żeby Sąsiad

„...się im nie skrył, albo nie ujechał z domu...”,

co, gdy się powiodło

”Tam go zaskoczywszy, rozkazywali sobie dawać jeść, pić, koniom i ludziom, bez wszelkiej ceremonii, właśnie jak żołnierze na egzekucyi, poty u niego deboszując, poki do szczętu nie wypróżnili mu piwnicy, szpiżarni i szpichlerza; gdy już wyżarli i wypili wszystko,

brali owego nieboraka z sobą z całą jego familiją i ciągnęli do innego sąsiada...”

Jakoś dziwnie łatwo nam sobie wyobrazić, że zrujnowany szczerosarmacką, serdeczną, sąsiedzką przyjaźnią szlachciura, dokonywał był potem cudów waleczności próbując zapić rozpacz winem następnego nieszczęśnika, który nie zdążył uciec! :D

Po wsiach gros szalonych zabaw odbywał się jednak w karczmie. Skakano w górę na urodzaj, na owies i konopie, bo jak kto wysoko podskoczy, taki mu duży plon urośnie.

Traktowano to bardzo poważnie, o czym przekonał się był boleśnie dla kieszeni pewien Profesor, jak w swojej „Encyklopedii Staropolskiej” wspomina, tym razem Zygmunt Gloger,

„... kupiwszy sobie wieś na Podlasiu, zapragnął przyjrzeć się temu zwyczajowi ludowemu, lecz zaledwie ukazał się we drzwiach karczmy, gdy wesołe i podchmielone baby pochwyciły swojego dziedzica i przymusiły do skakania przez pień w środku Izby, aż musiał się im wiadrem piwa wykupić!”

:D

(Skąd się tam pniak wziął, o tym, za chwilę. :D )

Oczywista, że przy takich karczemnych hulankach-pohulankach kręciły się zwyczajnie między ludźmi i rozbawione Diaboły.

Większość z nich tańczyła, zresztą jak cała reszta, prócz jednego skrzywionego bidaka, który musiał stać i zapisywać tańczących ludzi.

Tak dokładną relację o diabelskich obyczajach mamy, dzięki notatce Oskara Kolberga, gdzie jest mowa o tym, że aby zobaczyć diabły:

...stare baby przewracają chusty na wywrot i patrzą przez dziurę powstałą przez wybicie sęka w desce od trumny. Lecz trzeba być przy tym bardzo ostrożnym i nie patrzeć długo, aby się nie stało tak jak jednemu parobkowi, który widział wprawdzie wszystkich diabłów, nawet tego, który na piecu zapisywał tańczących, lecz skoro go diabeł zobaczył, iż mu się przypatruje, skoczył do niego z pazurami i tak go zdarł, że trzeciego dnia z bólu i strachu zmarł.”

Biorąc pod uwagę to, co zostało wyżej napisane,

łatwo się domyślić, że w Zapusty, najbardziej „przerąbane” miały Panienki w wieku właśnie, że zacytujemy Steda, „rębnym”, jako te które sprzeciwiają się „woli Bożej” i „naturze rzeczy”, tudzież, gdzieniegdzie, bezdzietne małżeństwa.

Szykany, polegały na ciągnięciu przez inkryminowane Panienki przez wieś drewnianego klocka ku szczerej uciesze wszystkich temu przytomnych.

Najczęściej owe szykany nie były zbyt dotkliwe, ani bolesne i można się było od wstydu wódką wykupić, ale bywało i tak,

jak opisuje to protestacja,

którą w 1624 r do władz Biecza wniosła

wstydliwa Regina Gałka, dziewczyna w wieku dojrzałym, nieszpetna, przekupka w mieście Jego Królewskiej Mości Bieczu

na ciurów stacjonującej tamże roty wojska.

Zgadujemy, że wstydliwa Reginka zapewne odmówiła któremuś z wojaków hmm np. jakiegoś orzeszka, czy innego precla, (:D bo przecież nie czego innego!)

którymi to delikatesami handlowała była sobie dotąd spokojnie na bieckim rynku,

a ten, mszcząc swoje złamane serce, skrzyknął kamratów-wojaków, przebrał się wraz z nimi za straszne Droby i wybrał do kramiku nieczułej na żołnierską biedę Reginy,

...gdzie w obecności wielu urodnych młodzieńców, nie zważając na bojaźń Boga i wstyd (...) wśród strasznego krzyku i wrzasku całymi zastępami do protestującej przypadli (...)

ogromny pniak dębowy długości sześć, grubości cztery łokcie obwiedziony żelaznymi łańcuchami, a na ten cel umyślnie przygotowany, przywlekłszy, (...) ...

(Około trzy i pół, na dwa i pół metra! :DDDDDD Kawał pniaka, a dębina ciężka!

Skubańcy zdewastowali pomnik przyrody!!!!)

...protestującą, jako winną, że w czasie Bachanaliów nie wyszła jeszcze za mąż (...)

ubrawszy ją najpierw w powrósło słomiane, niewzruszeni jej uprzejmymi prośbami, siłą i przemocą ją porwali przywiązawszy łańcuchem do pniaka. (...)

Biegnącą zaś bez żadnego względu do dźwigania ciężaru twardymi biczami zmusili!

Niewątpliwie cały Biecz turlał się ze śmiechu!

(:DDDDDDD Mój Boże! Że też nie mogliśmy tego na własne oczy zobaczyć! )

Zatem, drogie Panienki, aby Wam się przypadkiem jaka krzywda w Zapusty nie stała

(choć pewnie o pniaczek dębowy średnicy 2,5 m dzisiaj nie tak łatwo)

pora może najwyższa zakombinować,

aby ów Książę Przejedyny

krewniaków swoich poważnych w poselyny wysłał,

a ci, żeby przygładziwszy wąs, mogli się byli w te okrężne słowa odezwać:

Niech bydzie pochwolony Jezus Chrystus!

Hejnok za lenijom rośnie lypa!

Na lypie siedzi glysta i żry lysta, a pod lypom siedzo chopy, jedzo chlyp i popijajo polywkom!

Przysly tutok nosi do woszych, żebyście dali swoje wyszczyżyche mojemu chlastoniowi.

Jak się zgodziwa, to odkręciwa i wypijewa

Jak się nie zgodziwa, to zakręciwa i pójedziewa!”


(Kto da radę przełożyć? :DDD )


Cóż, jak się nie uda hajtnąć tym razem, trudno. Następny okres wesel będzie już po żniwach! :D

A póki co, można wraz z Alexisem Zorbasem westchnąć

„Ech! Jaka piękna katastrofa!” i nauczyć się tańczyć sirtaki! :D




(Ten wpis w dużej części oparty jest na książce Andrzeja Karczmarzewskiego „Ludowe obrzędy doroczne w Polsce Południowo-Wschodniej”, za którą cytowaliśmy m.in.Kolberga i protestację wstydliwej Reginy.

Oprócz tego korzystaliśmy z Kitowicza, obu Encyklopedii staropolskich (Glogera i Brücknera), wydanej w Niedźwiadzie broszurki ”Dawne obrzędy niedźwiedzkie” PP.Genowefy Ciosek i Teresy Bieszczad, oraz nieocenionych wspomnień i gawęd P. Stanisława Wodzińskiego)

(Naturalnie, ani w małej części tematu zapustnych zwyczajów nie wyczerpaliśmy.)

W tym roku mięsopustne igry spotkały się z odzewem przyrody, więc na zdjęciach widać, jak nam odwilż świat wyrzeźbiła.

Zatem w górę serca i kielichy, a o północy obowiązkowo śledzika!

Na zdrowie!

czwartek, 16 lutego 2012

Niskie Niebo, czyli Krwawe Zapusty



Droga dojazdowa do Domu odśnieżona, co było do zrobienia na dziś - zrobione, można spokojnie, z gorącą herbatą siadłszy, wtrząchnąć, skoro dziś Tłusty Czwartek, przepisowego pączka i podumać.

Choćby o tym, że, cytując nieocenionego księdza Jędrzeja Kitowicza:

"Staroświeckim pączkiem
trafiwszy w oko
mógł go był podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu się rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska!"
:DDDDDD

A skoro tłusty Czwartek, to, mój Boże, ileż różnych, niezwykle ciekawych tropów do prześledzenia i do zasygnalizowania.
Choćby i ten, tutejszy, na skrzypiącym zakrwawionym śniegu z 18,19,20 lutego 1846 r.


10. NISKIE NIEBO (1)

Kraino piękna, ukochana przez Boga i moja.

Pani, ozdobiona niedostępnymi uroczyskami jak starą, oprawioną w las i kamień biżuterią. Twoje suknie przepasane są błękitnymi, pełnymi pstrągów, błyszczącymi wisłokami (2). Uwielbiam chować się przed światem w zielonozłotych fałdach Twego stroju - paryjach (3) , jakby faktycznie wyrytych gwizdem kosmicznego odyńca.

Kraino Frasobliwego. Ojczyzno wilka, niedźwiedzia i jeszcze twardszych ludzi. A z nich wszyscy zakochani w Tobie tą bezgraniczną, beznadziejną miłością, która jednym każe Cię gorzko przeklinać, a innym, błogosławić wspólnego Stwórcę.
Ile krwi przez wieki w Ciebie wsiąkło, to tylko On jeden wie. Piłaś ją nie robiąc różnicy, czy ona chłopska, szlachecka, mieszczańska, księżowska, polska, ruska, węgierska, słowacka, tatarska, żydowska, niemiecka, rumuńska, cygańska, czy jeszcze jakaś inna, bo wszyscyśmy kundle przy Tobie – Matko i jednaki nam koniec - w Tobie.


Mikołaj był i rozrzewniony i rozgoryczony. Rozglądał się po pobliskich chałupach. Ciemniejących i jakby zsuwających się bezładnie, razem z drzewami z okolicznych wzgórz. Wiele z nich było drewnianych i na zrąb.

Śnieg chrupał głośno pod butami na mróz.

Nie mógł pojąć, jak to możliwe, że mieszkając tuż obok arcydzieła starodawnej, ludowej ciesiołki, dowiedział się o nim zupełnym przypadkiem, przy okazji. Toż na świecie ludzie żyją z takich rzeczy! I jeszcze jakiś cymbał w sutannie zasłonił schowane między starymi lipami cudeńko obrzydliwym, wielkim, ceglanym hangarem, mającym imitować kościół. Skandal! (4) Ech...

Autobus dopiero za trzy godziny, knajpy nie ma, więc trzeba do sklepu .(5) Postać, wypić piwo i pogadać z miejscowymi. Może który wie, gdzie dwór stał… (Spalono go dokładnie sto pięćdziesiąt osiem lat temu, dziewiętnastego lutego - czytał o tym).


Chłopy rozbili miejscową gorzelnię ,(6) a potem pijani przyszli nocą i wyrównali rachunki z panami - zatłukli bez litości dziesięć osób (7); wszystkich mężczyzn (8): „czarnych”, „surdutowców”, miejscowych właścicieli, ich rządców, gości (9) - bo to zapusty, księdza (10) i dwoje służby, którzy chcieli bronić mordowanych (11). Metodycznie, od siedemnastolatka do niewidomego dziadka, który miał ponad osiemdziesiąt lat i nie miał nogi .(12) Potworne , krwawe zapusty.

Wszedł, wystukał buty o próg, zdjął czapkę i zdejmując rękawice, głośno powiedział: – dzień dobry.
- Dziń dobry (13) – usłyszał w odpowiedzi zapóźniony o jedną chwilę chór głosów.

Jeden był kobiecy, ale jego właścicielka podniosła od razu z krzesełka wielki, ciężki zad, poprawiła węzeł chusty pod brodą i ciągle chichocząc, kołysząco, wyszła ze swoimi zakupami.

- Można wypić piwo w sklepie ? – zapytał Mikołaj sprzedawcę, chociaż widział, że pozostali stoją z piwami
w rękach. Chłopi uśmiechali się do siebie. – Mam kawał czasu do autobusu.

Z rozbawionym zdziwieniem zauważył, że sprzedawca ma semickie rysy twarzy. Zupełnie, jakby w tej wsi od wieków nic się nie zmieniło.
- Aa ! To pan jest ten z gazety ? Co z proboszczem rozmawiał o naszym starym kościele? Z Miasta ? – zatrajkotał szybko facet zza lady.
Wyglądał na właściciela sklepu.
Uśmiechnął się, widząc zdziwienie Mikołaja. – W takiej wsi jak nasza, wiadomości szybko się rozchodzą – wyjaśnił. - Oczywiście, że można. Jakie pan chce ?
- A co tu piją panowie? – zapytał Mikołaj, odwracając się i patrząc na podsłuchujących chłopów.


Zapanowała wśród nich chwila konsternacji.

- Tu ni mo żodnych ponów, ponie. Some chopy i tylo ! – powiedział jeden z nich w czapce na czubku głowy i chichocząc odwrócił się do okna. Wszyscy pozostali też się zaśmiali.
Ten, który mówił, napił się piwa.
- Takie samo proszę – powiedział Mikołaj.
- I co? Podoba się panu kościół? Z modrzewia! – powiedział sprzedawca, pobłażliwie patrząc na swoich klientów.
Ci ciągle chichotali.
- Cudeńko! – powiedział z zachwytem Mikołaj. – Cudo (14), panie! Dawno nie widziałem takiej ciesiołki ! Chyba, że w skansenie w Sanoku . W kolbuszowskim skansenie takiej nie ma.
- Zno sie pon na tym ? – spytał drugi.

Przestali się podśmiechiwać. Patrzyli na Mikołaja uważnie.
Pomyślał, że widocznie nie może się im pomieścić w głowach, że ktoś może specjalnie zajechać do ich zabitej dechami wiochy, żeby oglądnąć taki mały, odwieczny kościółek. Zawsze był, to i zawsze będzie. Póki się nie spali albo nie rozsypie.
A ciesiołka jak ciesiołka. Będzie trzeba, to się zrobi taką samą. Albo i lepszą.

- Amatorsko – machnął ręką. – Głównie przyjechałem strzelić zdjęcia tym trzem trumiennym portretom, Faliburskich, co to je niedawno odkryto przypadkiem w jednym grobowcu pod kościołem .(!5) Zanim trafią do muzeum.
- Waligórskich– poprawił go jeden ze słuchaczy.
- Czytałem, że Faliburskich (16) – Mikołaj nie chciał się kłócić.
- Waligórskich – wszystkie chłopy były pewne swego.
- Wszystko jedno – Mikołaj napił się piwa. – Podobno było ich pięć, ale poginęły w czasie rabacji . (17)


Łyknął znowu. Ogrzane przy farelce piwo przyjemnie lekutko grzało go od środka.
- A właśnie, nie wiecie panowie, gdzie dwór tutaj stał? Podobno była tam kiedyś wspaniała galeria obrazów. Jakiś Rubens chyba nawet (18)?

Chłopi milczeli nieżyczliwie. Jakby się wtrącał w czyjeś osobiste sprawy. Mikołaj westchnął ze zniechęceniem.
- Myślałem, że któryś z panów słyszał od babki czy od kogo i wie – popatrzył po nich. Westchnął.


Cuda tu się podobno działy w tym tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku. W same zapusty. Mnóstwo krwi ludzkiej popłynęło. Chłopy z kilku wsi przyszły pijane w samym środku nocy i wymordowały wszystkich. Piłami cięli, cepami na gumnie młócili .(19)

- W środku wsi stoł – odezwał się jeden po chwili. – Tom, gdzie tera chołpa storego Brzózki stoi – powiedział pozostałym. - Som jiszcze dwo modrzywie store. Trzeci, Brzózka wycion. (20)
- A co? Żałujesz ich pon, tych ponów? – zapytał z przekąsem drugi.
- A pewnie – Mikołaj znowu napił się piwa i popatrzył na niego uważnie. – Szkoda ludzi. I obrazów szkoda. I dworu szkoda.
- Może być, ponie, że szkodo – powiedział chłop powoli. Z namysłem. - Tych łobrozów i dworu. Turysty może by jakie przyjechały łoglondoć. Piniondze zostawieły.

Ale ponów, ponie, nie szkodo – powiedział stanowczo. - To wszystko, ponie, kurwie syny były. Krew chopsko piły. Bogato piły!
Wisz pon, jak ludzie żyły w te czasy ? Wisz pon, co jedły cały Boży rok ?
Mikołaj skruszony pokręcił przecząco głową.


- Kasze z łolejem jedły! Zielsko jedły! Zgniłe zimnioki! Tfu! Łod samego myślenia można się, cholera, pochorować. A na przednówku mało ludzi z głodu zdychało ? – chłop mówił, a reszta mu przytakiwała; - Jak pon nie wiesz, to nie godej pon gupot!

Ponów szkodo ! A chopa nie? Robić trza było łod świtu po som wiczór. Na pońskim. A ekonom jeszcze stoł z batem nad grzbietem
i loł !

Jokby tak te ich dwory i łobrozy wszystkie ścisnuł w ręku, to by pewnie i krew i łzy chopskie pociekły ciurkiem.

Mikołaj stał oszołomiony. Pozostałe chłopy kiwały poważnie głowami. W tym, co mówił chłop, czuć było, że to nie szkolna, komunistyczna indoktrynacja, tylko doświadczenie pokoleń przez niego przemawia.

A ten, jakby usłyszawszy myśli Mikołaja, zaczął opowiadać. Wszyscy uważnie słuchali, potakując od czasu do czasu.
- Bobka moja, ponie, świntej pomienci, łopowiadało, że jej bobka mówieła, że jeden chop, co Wol mioł na nozwisko (21) , spóźnił sie do roboty, bo beł chory. I przyszed pon karbowy. Z takom laskom, na której se karbowoł, kto jest, a kogo ni mo.
A mioł cóś do tego Wola i znoł go. Ale pyta go jak się nazywo, a tyn mówi: „Wol, ponie.” A tyn kurwiorz łup go w łeb tom laskom i sie śmieji.
A potym znowu pyto jak się nazywo. I ten bidny znowu: ”Wol, ponie.” I znowu dostoł w łeb. Tak go skatowoł bandyto, że ten Wol umor i dzieci zostawieł !
- Mojo to samo mówieła – przytaknął drugi. – Kurwie nasienia!


Chłopy znowu poważnie pokiwały głowami i napiły się piwa. Zapadła cisza.
- Dej jiszcze jidno – powiedział jeden z nich, stawiając butelkę na ladzie. Sklepowy zapisując następne piwo w zeszycie, popatrzył na Mikołaja i uśmiechnął się.
- A te obrazy, co pan fotografował, to co to takiego, żeby aż przyjeżdżać specjalnie?

Mikołaj przepił gorzką, chłopską opowieść piwem, i westchnął.
– Portrety trumienne. Hm... To taka czysto polska osobliwość. Z siedemnastego i osiemnastego wieku. To śmiertelne portrety szlachciców i szlachcianek.
Miały kształt sześcioboków i wieszano je na najwęższym boku trumny. Cała niezwykłość tych portretów polega na całkowitym, dosłownym wręcz, realizmie. Malowano je bez żadnych upiększeń, za wszystkimi bliznami.
Czasem portretowano trupa, a czasami, gdy ktoś spodziewał się śmierci, portretowano jeszcze za życia.
To coś jak dzisiejsze fotografie nagrobne. Patrzysz i widzisz, jak ktoś wyglądał. Bardzo mało się ich zachowało, dlatego te dwa, znalezione tutaj w zapomnianym grobowcu, to prawdziwa sensacja dla tych, których to interesuje. Na skalę kraju.
Byłoby więcej, ale podczas rabacji, chłopy nawet grobom pańskim nie przepuścili. Cóż, widać mieli powody...


Mikołaj znowu westchnął, napił się piwa i popatrzył na zegarek. Chłopi słuchali uważnie. Wreszcie jeden, pocierając dłonią nieogoloną szczękę, napił się i odchrząknął: - Aa ! To jo pamintom. Było cóś takiego. U mnie. Po dziodku jiszcze. Abo i storsze – chłop zastanawiał się. – Blacho tako, ponie, sześciokuntna. Z łobrozem jakimśik. Store.

Serce zatłukło się nagle w Mikołaju jak ptak. Gwałtownie. Z pełną nadziei energią. - I co? – zapytał. Silił się na spokój. Chłop popatrzył na Mikołaja, uśmiechnął się z zakłopotaniem i machnął, na wszelki wypadek, lekceważąco ręką.
- A brzydkie to to, ponie, beło! Czorne zupełnie już od starości. Franek to to łoglondoł. Nie Franek ? – trącił stojącego twarzą do okna czerniawego kolegę.
– Co? – burknął Franek odwracając się.
- Cygon zakochony, to i ni słucho, co się godo – powiedział któryś z pozostałych. Wszyscy się roześmiali, a Franek tylko wykrzywił twarz i pokazał śmieszkom pięść.
- No. Ten łobroz, cóześ blachę łoglondoł i mówieł, że dobro.


Franek potwierdził skinieniem głowy i podszedł do lady po następne piwo na zeszyt. Tymczasem chłop mówił dalej.
- Morda, ponie, tako paskudno. Ani to świnte, ani żeby co ładnego. Łysol, ponie, taki. Z biołym wonsem. W kożuchu. I ze szramo bez coły pysk. Tak my se wtedy nowet z Frankiem godoli: co za diaboł?! Bo patrzoł jakoś tak paskudnie, że aż ciorki łoziły. Brzydkie...
- Ale co się z tym stało ?! Gdzież to jest ?! – Mikołaj nie potrafił już ukryć zdenerwowania.

Chłopu najwyraźniej zrobiło się głupio. Uśmiechał się z coraz większym niepokojem, ale próbował sobie przypomnieć:
- Zowsze sie to pod żelazko kładło. (22) Potym beczkę na dyszcz przykrywołem. A potym, jak już rdzo chyciło zupełnie, to i wyciekłem.
- Chryste Panie! – jęknął Mikołaj zdruzgotany i aż odstawił piwo.
- Matko święta ! – jęknął po chwili znowu i złapał się za głowę. Chłop chrząknął zakłopotany:
- Jo to potym nowet tego szukołem, bo pomyślołem, że to może jakie piniondze warte, ale nie znolozem - powiedział. - A co? Warte to cóś było? – zapytał z żalem.


Mikołaj tylko machnął ręką i zostawiając piwo wyszedł przed sklep. Gdy tylko zamknął drzwi, rozległ się w nim głośny, ożywiony gwar i śmiech.
Śnieg głośno zachrupał pod butami i ucichł, kiedy Mikołaj przystanął. Podniósł oczy do góry.
Trzymając czapkę w ręku wtulił rozpaloną głowę w zimny mrok, który objął ją jak mroźnymi obcęgami. Zapiekły uszy, nos i policzki.
- Mój Boże! – pomyślał Mikołaj żałośnie. – Czy naprawdę można się wszystkiemu dziwić tak bardzo, że nic nie jest w stanie zdziwić ?
Czy tak jest w porządku ?


Nad okalającymi wieś, czarnymi wzgórzami niebo było bezchmurne. Gładkie jak tafla szkła, z zatopionymi w niej tysiącami świetlnych punktów. Może takie samo jak wtedy, gdy płakali mordowani ludzie ?
Mrugało do niego.

Zaczęło się Mikołajowi wydawać, że pochyla się nad nim nisko, niziutko i chucha mu w twarz kosmicznym, lodowatym oddechem.
Zupełnie jakby chciało ucałować swoje dziecko – Ziemię - i w ostatniej chwili wstrzymało swój ruch, aby jej nie zmrozić do końca.

Spoglądał uważnie, rozpoznając znajomych i czując się przez nich rozpoznanym.



Mrugał do niego Polluks w Bliźniętach i Capella w Woźnicy.
Mrugał ogromny Aldebaran w Byku.
W obu gwiezdnych Psach mrugały Procjon i Syriusz.
Orion uśmiechał się na przemian Rigelem i Beteleuzem.

Bliżej środka może być tylko mit.
Perseusz uwalnia niezmiennie zachwyconą sobą, przykutą do skały za karę, Andromedę, a jej rodzice - Cefeusz i Kasjopeja, bezradnie przyglądają się temu z boku. Oszukany Smok wiecznie wije się dokoła.

Mikołaj chłonął kosmiczne piękno z otwartymi ustami, nie czując zimna.

Niebo zaczęło się wreszcie od niego oddalać; otulone jak peleryną, mroźnym, obojętnym wobec pierdół, milczeniem.



1. Opowiadanie jest częścią większego zbioru p.t. Baj-bajanie. Jeszcze nie było publikowane. Pierwotnie jest również całkowicie pozbawione przypisów, gdyż chciałem pisać, może koślawą, ale Literaturę, nie artykuł naukowy, a odnośniki zawsze zakłócają płynność narracji. Fakty przytaczane przeze mnie, oraz gwarę, potraktowałem z dużą dowolnością, dostosowując je do potrzeb fabuły, starałem się jednak trzymać mojej okolicy tj. doliny Wielopolki (od Wielopola Skrzyńskiego do Ropczyc), oraz jej dopływów.
Jest to jedyne moje opowiadanie opatrzone bibliografią i przypisami. :D
2. Do dziś, choć coraz rzadziej wisłok – to każda płynąca woda.
3. Paryja to w gwarze mojej okolicy głęboki jar, wąwóz. Paryja i gwizd to również synonimy dziczego ryja. Wedle mitologii (nie tylko słowiańskiej) jary powstały podczas buchtowania mitycznego Odyńca .
4. Tak jest np. w Okoninie, gdzie drewniany kościółek p.w. Świętej Anny zasłonięto ogromnym kościołem murowanym, pod tym samym wezwaniem. Oczywiście kościółek św Anny w rzeczywistości nie jest ani tak piękny, ani tak duży jak w opowiadaniu, ale szło mi o pewien typ mentalności wiejskiej, która wstydzi się swojej przeszłości..
5. Stanowczo za mało uwagi poświęca się kulturotwórczej roli wiejskich sklepów. W wielu miejscowościach, są to jedyne, oprócz kościołów, miejsca, w których spotykają się ludzie. Większość tego co wiem o miejscowości w której mieszkam wiem z rozmów prowadzonych w sklepie.
6. Wszyscy autorzy zajmujący się rabacją, których czytałem, zgodnie twierdzą że w wielu przypadkach rozruchy zaczynały się od rozbicia gorzelni, czy browaru. Tak było np. w Wielopolu Skrzyńskim, w Niedźwiedzie.


7. Wielkie morderstwa w mojej najbliższej okolicy. Łopuchowa (10 osób), Brzeziny (14), Wielopole Skrzyńskie (8).
8. Chłopi rzadko krzywdzili kobiety i dzieci (przykład Karola Olszewskiego, wielkiego chemika, syna zarządcy z Broniszowa – Jana. Karol wypadł w trakcie ucieczki na zakręcie z ojcowskich sań, a po zamordowaniu ojca chłopi go znaleźli i oddali matce.)
Wyjątkiem, było potraktowanie pani Ihasowej w Łączkach Kucharskich, którą po zabiciu jej męża, zaprzęgnięto do wozu z gnojem, na którym leżało ciało małżonka , a potem wymłócono cepami na śmierć.
9. Np. mężczyzna niewiadomego nazwiska, gość Filipa Tabaczyńskiego z Jaszczurowej.
W ogóle, w dniach 18,19,20,21 lutego do Tarnowa przywieziono 144 trupy, z czego rozpoznano 36. Ile ciał porozwłóczyły po polach i lasach zwierzęta ? Ile, jak w Brzezinach leżało w rowie aż do pochówku ? Tego nigdy nie będziemy wiedzieć.
10. Czytałem o morderstwach księży, ale większość moich pisemnych notatek zaginęła.
11. Tak było w Łopuchowej. Zabito: Łączaka – służącego, niejakiego Ludwika – pokojowego i Mateusza Strzebne – stróża.
12. Trzy osoby w jednej postaci. Stanisław Gruszczyński z Broniszowa miał 80 lat; Alojzy Rucki – zabity w Zasadnim Dworze (Brzeziny) był ociemniały. Ludwik Niecki z Brzezin Podkościelnych był bez nóg. Zresztą wszyscy byli staruszkami. Z Ruckim wiąże się paskudna historia. Otóż, słysząc niezwykły ruch, zrozumiał, że przyszli polscy powstańcy i odezwał się do chłopów: „Poszedłbym z wami, gdybym miał wzrok”. Zatłuczono go polanem.



13. Gwara jakiej dalej używam, nie jest konkretną gwarą danej wsi. Jest to język, który zapisałem ze słuchu, łącząc cechy gwar wielu okolicznych wiosek. Choć na przykład wyrażenie bogato w znaczeniu dużo, jednoznacznie kojarzy się z Niedźwiadą lub Małą.
(Naturalnie, ogólnokrajowe, wulgarne "przerywniki" w ogóle nie zasługują na uwagę.)
14. Pisząc o pięknie kościółka, miałem na myśli XVI-wieczny kościół w Brzezinach
15. W kwietniu 1983 roku w Sierakowie k. Międzychodu, przy okazji prac konserwatorskich odsłonięto pod kaplicą Opalińskich kryptę grobową z pięcioma sarkofagami. Na trzech zachowały się portrety trumienne.
16. Nazwisko zmyślone, ale przekręcanie – nie. Np. ostatnim właścicielem dworu w Łopuchowej był dr Mielczarek z Dębicy. Nikt we wsi (oprócz mnie) nie mówi inaczej niż „Mleczarek”.
17. O bezczeszczeniu grobów pańskich czytałem, ale nie pamiętam gdzie. Notatki na ten temat zagubiłem.
18. Podobno była galeria obrazów w zamku Wielopolskim.
19. Oprócz wspomnianej wcześniej pani Ihasowej, np. Kasper Litwiński – brat Stanisława, właściciela Zawadki. Kulawy. Wydał go karbowy. Rozciągnięto go na gumnie i zatłuczono cepami, gruchocząc doszczętnie (według relacji lekarza) wszystkie kości.
20. Dwór został w całej okolicy jeden. (w Łopuchowej). Zazwyczaj zostaje przynajmniej park dworski (Broniszów, Głobikowa, Mała, Nawsie), ale np. w Niedźwiedzie Dolnej zachowała się tylko aleja kasztanowa. A czasami - literalnie – nic. (Glinik, Wielopole Skrzyńskie i wiele innych).
21. O Wolu wspomina Wycech i nie jest to zdarzenie z mojej okolicy. Piszę o tym, bo tragedia związana z nazwiskiem Wol, wydaje mi się na tyle absurdalna, że aż symptomatyczna. W okolicy, karbowy z polowymi zatłukli chłopa nazwiskiem Lubela (J. Fierich).
22. Fakt! Joanna Dziubkowa – autorka artykułu z „Poznaj Swój Kraj”, pisze, że widziała takie coś na własne oczy.



Bibliografia:
Ks. Stefan Dembiński, Zapiski kościoła parafialnego we Brzezinach; [w:] Rok 1846. Kronika dworów szlacheckich zebrana na pięćdziesięcioletnią rocznicę smutnych wypadków lutego, nakładem Autora, Jasło 1896.
Joanna Dziubkowa, Portret trumienny, „Poznaj Swój Kraj”, nr 11/1987.
Dr Jerzy Fierich, Przeszłość wsi powiatu ropczyckiego w ustach ich mieszkańców, , Nakładem Koła T.S.L. w Ropczycach, Ropczyce 1936.
Józef Sieradzki, Czesław Wycech, Rok 1846 w Galicji. Materiały źródłowe, PWN, Warszawa 1958.
Władysław M. Tabasz, Brzeziny, [w:] pr. zb, Wielopolszczyzna – szkice z dziejów, Wielopole 1991.
Czesław Wycech, Powstanie chłopów w roku 1846. Jakub Szela, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, W-wa 1955.


Tym, których zmęczyliśmy, obiecujemy, że za tydzień wrzucimy zabawny post o
zapuście-mięsopuście
czyli
"Kusych Dniach Zapustowych".
Tak dla równowagi.

Bywajcie w zdrowiu!



wtorek, 7 lutego 2012

Brzoskwiniowe pastwiska pod Skałką...









Zapewne większość z Was - czytujących nasz blog wie,
że jakiś czas temu Prezes Cyprian został zupełnie niespodziewanie
zaproszony na
Dziecięce Przyjęcie Urodzinowe do 6-ścio letniej Zosi ze
Stadniny Pod Skałką.


Ponieważ mamy ogromną słabość do Wariatów
( a zwłaszcza, Wariatów-Koniarzy :D )
być może, że przez poczucie jakiejś wariackiej solidarności :D,
bez najmniejszego nawet zastanowienia ubiegłego czwartku spakowaliśmy się i,
nie bacząc na mróz,
pojechaliśmy do podkrakowskiej Brzoskwini.

I słuchajcie!
Prezes przestał się tam wreszcie bać KONI!
Co jest spełnieniem naszych marzeń i w tym upatrujemy jedną z największych PREMII
tej nieco szalonej wyprawy!

Ale jak się rzekło, to tylko jeden z BONUSÓW.

Skałka.
Wywieźliśmy z sobą tyle nowych, niezwykłych doświadczeń,
że aż nie bardzo wiemy o czym pisać. :D
Możliwe zatem, że ten wpis będzie cokolwiek chaotyczny.

I widok ze Skałki,
gdzie mimo mrozu zaprowadziła nas pierwszego dnia niezmordowana Zosia,
wraz z Mamą, Bezą i Kotem.

Nieczęsto nam się zdarza,
żebyśmy mogli interesująco, niekoniecznie się we wszystkim ze sobą zgadzając,
przegadać z Kimś pełne trzy dni dni i sporą część nocy pomiędzy,
jak u Łucji i Krzyśka. :D

BEZA.
Dzięki Bogu, nie było większych spięć między Nią, a naszymi sukami, które na spacerze miały, rzecz jasna, za dużo ziemi do galopowania, by znaleźć czas na pozowanie.

Gadaliśmy o wszystkim!
Od pomysłów na Życie, przez hodowlę Zwierząt, książki, pisanie, zainteresowania,
po Piwnicę pod Baranami i inne krakowskie bajki i legendy ! :DDDD
Niesamowite!

Prezes szuka na Skałce skamieniałych amonitów i ich odcisków.

Bawił się z Zosią BEZ PRZERWY świetnie
i bez poważniejszych scysji!
Dzieci zatem "zgrały się" podobnie jak ich Rodzice i tematów do rozmów a fabuł do zabaw
im nie brakowało :D.

Amonitów Dzieciaki tym razem nie znalazły, więc pokazujemy te leżące u naszych
Gospodarzy w ogródku.

Cóż, jedni mają szczęście, a inni muzea :DDDDD

Gdzie indziej też na ten przykład Ludzie płacą niemałe pieniądze za takie skalniaczki,
które na Skałce rosną sobie naturalnie! :D

Takie to dobrodziejstwo Jury.

Na całym zaś, ogromnym pastwisku co kawałek rosną potężne, piękne krzewy żarnowca, miło ożywiając zimowo surowe przestrzenie "brzoskwiniowych" włości.

Zimowe wejście na Skałkę, wcale nie było najłatwiejszą rzeczą dla Prezesa!
(Zosia tymczasem skakała jak kozica!)

Ale się udało!
Mróz dawał popalić, bardzo zatem nasze łazęgostwo ograniczył.
Od czego jednak kominek w salonie!

Mieliśmy ogromną Przyjemność poznać kilka niezwykle sympatycznych, interesujących
i o otwartych głowach Osób, które w tym miejscu
SERDECZNIE POZDRAWIAMY!!!!
Dzięki!!!


Wracając do Skałkowych Gości, z którymi nas los zetknął,
dziś właśnie uświadomiliśmy sobie i przypomnieliśmy pewną dość dziwną rzecz,
w pewien sposób łączącą się z jedną z poznanych Par.

Otóż z miesiąc, czy może dwa miesiące temu Tato wstał rano bardzo zadowolony, bo przed samym obudzeniem śniło mu się, że jest w jakimś prywatnym mieszkaniu, gdzie gra
Kwartet Jorgi.

Sen - rewelacja! :D

Niewiele szczegółów Tato zapamiętał z niego, ale utkwiło mu w głowie na przykład, że przed Maciejem Rychłym płonęła dużym płomieniem w tym śnie, jakby mosiężna lampka-kaganek, na której, w pewnym momencie, odłożywszy dotychczasowy instrument i nie gasząc płomienia Artysta zaczął grać, jak na jakiejś okarynie. :D

Sen, jak sen. Fajny, ale pewnie w końcu zostałby zupełnie zapomniany,
gdybyśmy nie poznali pod Skałką
Moniki i Przemka !!!

Kompletnie i bardzo pozytywnie zwariowanych Ludzi, tancerzy ludowych, animatorów kultury wręcz tryskających niesamowitą, konstruktywną energią i humorem,
którzy przenieśli do siebie drewnianą góralską chałupę, prowadzą wesela i w ogóle och! i ach!
Zajrzyjcie na Ich stronę, podlinkowaną wyżej.

Słowem, reklamowalibyśmy Ich nawet,
gdyby w pewnym momencie nie zaprosili nas do siebie, do Tenczynka
na Noc Kupały, sobótkowe ognie i pienia biało odzianych dziewic
(zgodzimy się nawet na "umowne" dziewice)...

...gdzie ma zagrać...
TA-DAM! -
zgadliście!

KWARTET JORGI!
:DDDD

Na domiar wszystkiego - w blasku pochodni...

Że też, cholera, nie mogły się przyśnić numery Lotka!
:D

Generalnie najdziwniejsze w sumie było to,
że niemal przy samym Krakowie zasięg telefonów mieliśmy znacznie gorszy niż na naszym osobistym Końcu Świata! :DDD
Podkrakowska wieś zresztą jest dla nas czystą egzotyką! Zupełnie inna od pogórzańskiej
i kropka.

Wybraliśmy się też, mimo mrozu, do pobliskiego Krakowa,
gdzie Tata dłuugo nie mógł zrozumieć, czemu, co chwilę,
uśmiechając się miło, jacyś turyści ,
pstrykali mu zdjęcia! :D

Mimo ekstrawagancji metropolii, jakoś gryzł się Taty imaż z anturażem :DDDDDDD

Sytuację wyjaśniła dopiero grupa Rosjan, gdzie jeden z Panów
w pięknej sobolowej czapie wyraźnie poruszony
przyjrzał się najpierw psom, potem Tacie,
i zapytał, jak swojego :

- Izwienitie pażałsta!
Wy ochotnik? Skażytie mnie gdie ja magu najti zdies ochotniczyj magazin!

:DDDD

Niestety, Tato nie miał pojęcia.

Podczas, gdy Tata z psami plątał się po starym Mieście, robiąc za Dzikiego Człowieka z Północy
i coś na kształt nieciekawej zimowej atrakcji Krakowa,
Prezes najpierw rozbijał się tramwajami (stąd rozłąka z Tatą),
a potem zaciągnął Mamę do Baru Mlecznego na Grodzkiej.

Tam, prócz nostalgię wywołującej atmosfery, są , jak być może wiecie, wiszące na ścianach
m.in. zdjęcia klientów.
Prezes, wcinając pierogi, zerknął był na takie jedno, na którym widniał wyjątkowo okazały, ubrany na biało duchowny i przestając jeść powiedział głośno:

"Popatrz Mamo! Pan Bóg tu jadł!"

Mama, kilku klientów i chyba sam Pan Bóg cudem uniknęli udławienia się.

Kiedy dotarliśmy pod Wawel, Żaba była pod ogromnym wrażeniem Jego potęgi.

- Popatrz Synku jaki Zamek! Tu mieszkali Królowie Polski!
A Synek podniósłszy olśnione, chabrowe oczęta zawołał z entuzjazmem:
- Noooo! Wielki, jak stodoła!

Ot, wiejskie dziecko! :D

Cały czas jednak nie możemy się nacieszyć tym,
że Cyprian przełamał wreszcie swój lęk przed
Wielkim Zwierzęciem!

Jadąc pod Skałkę mieliśmy nieśmiałą, wątłą nadzieję,
że być może, uda się któregoś konika osiodłać...

...i gdy Tato wsiądzie, namówić Żabę,
żeby dała się posadzić przed nim.

Nie chodziło nam o jazdę jako taką, tylko sam fakt posadzenia Synka na koniu.

Nie doszło to do skutku, jako że Święta Ziemia do złudzenia
przypominała konsystencją
uzbrojony beton, co jest niebezpieczne dla końskich kopyt.

Ale i tak, jak widzicie na zdjęciach, główny cel został osiągnięty!

Niewątpliwie zawdzięczamy to łagodności tutejszych koni.

Eureki, Dakoty i Odysa.

Zatem Łucjo, Krzyśku, Zosiu, Aniu
dzięki wielkie i serdeczne!
Także i za to, że najazd Hunów znieśliście bohatersko, cierpiąc po cichu, a stoickim spokojem kwitując poczynione szkody :DDD
Będzie nam miło gościć Was u siebie!

Cium wszystkim.

Wbrew wszystkim malkontentom mogliśmy namacalnie, naocznie, organoleptycznie
i w ogóle sensualnie i intelektualnie sprawdzić i udowodnić,
że internet wcale nie musi być narzędziem alienacji. :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...