Witajcie. Kawał czasu nas nie było, ale oto już jesteśmy i mamy nie lada problem z wyborem fotek (z kilkuset), żeby Wam pokazać, co się na Ogarzym Pogórzu dzieje. Temat co nieco mówi. :D "Praca, praca, praca." W Kosztowej.
Niniejszy post nie będzie kroniką naszej pracy, bo pracy każdy ma swojej dostatecznie dużo, a jedynie możliwie zwięzłą relacją z pobytu. (Ze szczególnie serdeczną dedykacją dla Marii z drugiej strony Sanu.) :D
Robota to robota. Fizyczna, brudna, od rana do nocy, w pośpiechu, bo nie wiadomo, w co ręce włożyć, a wszystko musi być "na wczoraj" dała nam jednak ogromną satysfakcję.
(Oprócz bólu przesilonych inteligenckich mięśni.) :D
PO PROSTU MUSI SIĘ NAM UDAĆ, BO PAN BÓG MA NAJWYRAŹNIEJ SŁABOŚĆ DO WARIATÓW.
No, i fajno. :)
Przyjechaliśmy w piątek 23 kwietnia i pierwszą naszą konstatacją było to, że Kosztowa wiosną jest nieprawdopodobnie piękna! Niemal całe góry białe od kwitnących drzew i krzaków. A to był dopiero początek.
To po prawej ręce Mamy, to nasz owies. ;) Trochę wyobraźni, prosimy!!!
Cała chata pełna jest ręcznie kutych żelaznych zawiasów, haków, okuć, ogromnych gwoździ i innego złomu, który (jak będzie kiedyś czas) odrdzewimy (przy pomocy prostownika i 15% roztworu wodnego soli kuchennej) i umieścimy z powrotem na należnym im, wyeksponowanym miejscu.
Na razie wiszą wszędzie tam gdzie tylko w belkach ściany się znajdzie kawał haka
Jakby mi kto jeszcze rok temu powiedział, że będziemy kiedyś siali owies, tobym chyba padł ze śmiechu na serce. Hmm... Więc czemu jednak owies? Otóż miejscowi rolnicy stwierdzili, że na ugorze nie wyrośnie nic innego sensownego. Na jesień owsiane rżysko trzeba zaorać i dopiero będzie można bezpiecznie zasiać trawę, jak chcieliśmy.
To zdjęcie jest na dowód, że Tata nie tylko w jasnym garniturze całymi dniami się po polach z psami plątał. :D Zdjęcie "garniturowe" to naturalnie niedziela, a powyższe - sobota. (Umęczył się Tata co prawda w sobotę i poniedziałek, kopiąc ten rów, ale za to woda jest już podłączona.) Nic to! Na zdrowie pójdzie! Wracamy do niedzieli.
Jak się już nie dawało rady robić, zawsze można było te kilka metrów za chałupę ruszyć i posłuchać chwilę ptaków.
Naturalnie z psami. :D
Mamy naprawdę piękny kawałek Polski na własność.
Ta folia z tyłu to sąsiadów. Ma dziki odstraszać. ;) Zresztą sąsiedzi nie ukrywają, że w kwestii dzików poważnie liczą na nasze psy.
A to dalszy ciąg niedzieli i Cyprian przy murze zamkowym Gniazda Kmitów i Krasickich w Dubiecku. Nie była to wycieczka krajoznawcza, ale grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie pooglądać trochę dalszej okolicy.
Wiwatówka na dziedzincu, niestety, nie chciała wystrzelić
Platan w zamkowym parku.
Ładne miejsce na zamek. Nie dziwi, że Poeta się tu uchował. :D
Bo pięknie tak,...
że Świat staje na głowie. :D
Dwór Dembinskich w Nienadowej. Dziś własność prywatna i zakaz wstępu. :(
Ciekawą rzeczą jest to, że wcześniej siedzieli tu Stadniccy i ów słynny Diabeł Łacucki w Łancucie osiadł był wymieniwszy sie właśnie za Nienadową.
Ciasno było hulace pod bokiem Krasickich.
(Wdepnął jednak jak śliwka w kompot, bo na Rzeszowie siedzieli wówczas Ligęzowie, z którymi w krótkim czasie rozpoczął regularną wojnę.)
A to San. Rzeka niezwykła!
Będziemy tędy spływać pontonem do samego Przemyśla.
A to nadsanskie krzaczory. :D
HEH! Jeszcze w zdecydowanej większości nie rozkwitłe do końca.
W ogóle nie slychać aut.
Tylko ptaki i szum rzeki.
I ogłuszający huk pękających pąków. ;)
Ot, cuda, cudeńka. Niewidy! ;)
Nie ma w zasadzie nawet co komentować, więc zdjęcia znad Sanu zostawimy bez komentarza.
A oto Sufczyna i główny powód naszej tak dalekiej wycieczki za San. Kupiliśmy sobie tę stodołę. :) A nawet nie tyle stodołę jako taką co kapitalne zdrowiutkie jodłowe drewno z której jest zbudowana. Dobra, wszystko fajnie, ale niedziela się kończy. Trzeba do roboty.
Rozbierać drewutnię z której będzie łazienka i sikaczyk.
(Tutaj NUTKA zamiast zdjęcie rozbieranej drewutni co nie jest pomyłką tylko jak najbardziej celowym zabiegiem socjotechnicznym. :D
Zwyczajnie. NUTKA jest o wiele ładniejsza od rozbieranej rudery. :D)
A w polach ciągle wiosna.
Tymczasem Mama i Synek przysposabiają ogródek, żeby posiać różne ziółka.
Prezes dwoił się i troił pomagając (w przerwach między baciarowaniem, naturalnie :D).
A tu niebo się zaniosło
Więc Synek ze swoimi narzędziami poszedł pomóc Tatusiowi wykopywać z owsa iwy i tarki (wierzby i tarniny), które w dobrej kondycji przetrwały orkę i bronowanie.
Naturalnie nie daliśmy rady wykopać wszystkiego. :( Są dziesiątki pilniejszych prac. :( Ech...
To będzie furtka do ogródka z ziołami. Domena Mamy. :)
Czasem jednak faceci muszą trochę pomóc swoim kobietom.
A niebo straszyło
Aż się Prezes łapał za główkę że roboty w huk a jak lunie trzeba bdzie do domu (gdzie zresztą też roboty huk. :) )
Naonczas jednak Niebo odpuściło. Za to w polach nie odpuszczała Wiosna.
I tak cały czas . Robota ....
i Wiosna
Robota...
i Wiosna!
i krótkie rekreacyjne spacerki
Po łozinę, na przykład. Tutaj chcemy serdecznie podziękować Reni i Jurkowi Żyradzkim, którzy znaleźli chwilę, żeby do nas wpaść i trochę pomóc. DZIEKI KOCHANI!
(Zdjęć z wieczornego grilla nie przepuściła cenzura. :D )
Musimy też pochwalić psy. Były wyjątkowo grzeczne.
Rzadko wypuszczały się samodzielnie na dalsze wycieczki. A mają gdzie.
Qrcze! Jak się toto cholerstwo niewygodnie niesie to nie macie chyba pojęcia.
A łozina potrzebna nam właśnie po to.
Ciekawa rzecz (i dająca mnóstwo satysfakcji) Taki pleciony płotek - patent odwieczny, miejscowy, (skopiowany przecież ze Skansenów) zrobił absolutną furorę wśród sąsiadek.
Tymczasem Faceci musieli zająć się znacznie cięższą fizycznie robotą a wcale niełatwo podnieść "na raz" trzykilowy młot. ;)
Nieco tylko łatwiej jest ujeżdżać nieosiodłaną kozę.
Cyprianek był chyba najbardziej zapracowany z nas wszystkich
Przy impregnowaniu "belek węgielnych" na ogrodzenie troszkę pomogała Mu Mama.
Tymczasem, zupełnie niepostrzeżenie zaczły kwitnąć jabłonie
Zachwyciło to Prezesa na tyle, że wsiadł na pojazd domowy i objechał całe gospodarstwo
Pięknie bo pięknie, ale robota stygnie. Jeszcze nie niedziela.
Ale fajnie wygląda dom z bali w starym sadzie? :D
Prezes idzie wlaśnie do swojego spychacza, żeby zasypywać wykopany przez Tatusia rów na wodę.
Bale na ogrodzenie wkopane, pnącza przy nich posadzone....
płotek prawie skończony, ziółka (oraz kilka niezwykłych krzewów i drzew) zasadzone, jeszcze kilka pierdółek zrobionych, cóż... niewiele więcej damy radę zdziałać. My - nie dość, że inteligenci, to jeszcze, Hospody pomyłuj, humaniści.
Niedziela. Pan Bóg w swojej niepojętej łaskawości wylał wreszcie trochę deszczu. Ziemia nie mogła już dłużej czekać a my w niedzielę nie pracujemy. A poza tym deszczu się nie boimy i idziemy na spacer obejrzeć nasze dalsze włości, których spod domu nie widać.
Zapachy po prostu zapierały dech w piersi.
Te góry w dali to już Zasanie. Lasy jak fix!
Psy zachwycone równie mocno jak my.
Żaba (z natury rzeczy) błota się nie boi.
I dlatego (również z natury rzeczy) jest brudna jak Święta Ziemia.
No i co z tego? Troszkę biegał samemu.
Troszkę u Taty.
A troszkę u Mamy.
Nie są to może Wodogrzmoty Mickiewicza, ale i tak wodospadzik cieszy. :)
Las w szczególe
i w ogóle.
Padało coraz mocniej.
Więc pomału wróciliśmy.
Choć zabawa cały czas była przednia.
W tych kaczencach będzie wodopój dla zwierząt. (Ponoć woda z wypływającego tutaj źródełka jest "dobra na nogi" :D)
Góry dymiły
A myśmy wracali.
Jejku jej!
Na razie! Pa! :)
Niniejszy post nie będzie kroniką naszej pracy, bo pracy każdy ma swojej dostatecznie dużo, a jedynie możliwie zwięzłą relacją z pobytu. (Ze szczególnie serdeczną dedykacją dla Marii z drugiej strony Sanu.) :D
Robota to robota. Fizyczna, brudna, od rana do nocy, w pośpiechu, bo nie wiadomo, w co ręce włożyć, a wszystko musi być "na wczoraj" dała nam jednak ogromną satysfakcję.
(Oprócz bólu przesilonych inteligenckich mięśni.) :D
PO PROSTU MUSI SIĘ NAM UDAĆ, BO PAN BÓG MA NAJWYRAŹNIEJ SŁABOŚĆ DO WARIATÓW.
No, i fajno. :)
Przyjechaliśmy w piątek 23 kwietnia i pierwszą naszą konstatacją było to, że Kosztowa wiosną jest nieprawdopodobnie piękna! Niemal całe góry białe od kwitnących drzew i krzaków. A to był dopiero początek.
To po prawej ręce Mamy, to nasz owies. ;) Trochę wyobraźni, prosimy!!!
Cała chata pełna jest ręcznie kutych żelaznych zawiasów, haków, okuć, ogromnych gwoździ i innego złomu, który (jak będzie kiedyś czas) odrdzewimy (przy pomocy prostownika i 15% roztworu wodnego soli kuchennej) i umieścimy z powrotem na należnym im, wyeksponowanym miejscu.
Na razie wiszą wszędzie tam gdzie tylko w belkach ściany się znajdzie kawał haka
Jakby mi kto jeszcze rok temu powiedział, że będziemy kiedyś siali owies, tobym chyba padł ze śmiechu na serce. Hmm... Więc czemu jednak owies? Otóż miejscowi rolnicy stwierdzili, że na ugorze nie wyrośnie nic innego sensownego. Na jesień owsiane rżysko trzeba zaorać i dopiero będzie można bezpiecznie zasiać trawę, jak chcieliśmy.
To zdjęcie jest na dowód, że Tata nie tylko w jasnym garniturze całymi dniami się po polach z psami plątał. :D Zdjęcie "garniturowe" to naturalnie niedziela, a powyższe - sobota. (Umęczył się Tata co prawda w sobotę i poniedziałek, kopiąc ten rów, ale za to woda jest już podłączona.) Nic to! Na zdrowie pójdzie! Wracamy do niedzieli.
Jak się już nie dawało rady robić, zawsze można było te kilka metrów za chałupę ruszyć i posłuchać chwilę ptaków.
Naturalnie z psami. :D
Mamy naprawdę piękny kawałek Polski na własność.
Ta folia z tyłu to sąsiadów. Ma dziki odstraszać. ;) Zresztą sąsiedzi nie ukrywają, że w kwestii dzików poważnie liczą na nasze psy.
A to dalszy ciąg niedzieli i Cyprian przy murze zamkowym Gniazda Kmitów i Krasickich w Dubiecku. Nie była to wycieczka krajoznawcza, ale grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie pooglądać trochę dalszej okolicy.
Wiwatówka na dziedzincu, niestety, nie chciała wystrzelić
Platan w zamkowym parku.
Ładne miejsce na zamek. Nie dziwi, że Poeta się tu uchował. :D
Bo pięknie tak,...
że Świat staje na głowie. :D
Dwór Dembinskich w Nienadowej. Dziś własność prywatna i zakaz wstępu. :(
Ciekawą rzeczą jest to, że wcześniej siedzieli tu Stadniccy i ów słynny Diabeł Łacucki w Łancucie osiadł był wymieniwszy sie właśnie za Nienadową.
Ciasno było hulace pod bokiem Krasickich.
(Wdepnął jednak jak śliwka w kompot, bo na Rzeszowie siedzieli wówczas Ligęzowie, z którymi w krótkim czasie rozpoczął regularną wojnę.)
A to San. Rzeka niezwykła!
Będziemy tędy spływać pontonem do samego Przemyśla.
A to nadsanskie krzaczory. :D
HEH! Jeszcze w zdecydowanej większości nie rozkwitłe do końca.
W ogóle nie slychać aut.
Tylko ptaki i szum rzeki.
I ogłuszający huk pękających pąków. ;)
Ot, cuda, cudeńka. Niewidy! ;)
Nie ma w zasadzie nawet co komentować, więc zdjęcia znad Sanu zostawimy bez komentarza.
Dodam jeszcze tylko, że na drugi dzień Prezes został ścięty, albowiem zalał się był soczkiem.
I blond pukle ni cholery nie dały się rozczesać. ;)
I blond pukle ni cholery nie dały się rozczesać. ;)
A oto Sufczyna i główny powód naszej tak dalekiej wycieczki za San. Kupiliśmy sobie tę stodołę. :) A nawet nie tyle stodołę jako taką co kapitalne zdrowiutkie jodłowe drewno z której jest zbudowana. Dobra, wszystko fajnie, ale niedziela się kończy. Trzeba do roboty.
Rozbierać drewutnię z której będzie łazienka i sikaczyk.
(Tutaj NUTKA zamiast zdjęcie rozbieranej drewutni co nie jest pomyłką tylko jak najbardziej celowym zabiegiem socjotechnicznym. :D
Zwyczajnie. NUTKA jest o wiele ładniejsza od rozbieranej rudery. :D)
A w polach ciągle wiosna.
Tymczasem Mama i Synek przysposabiają ogródek, żeby posiać różne ziółka.
Prezes dwoił się i troił pomagając (w przerwach między baciarowaniem, naturalnie :D).
A tu niebo się zaniosło
Więc Synek ze swoimi narzędziami poszedł pomóc Tatusiowi wykopywać z owsa iwy i tarki (wierzby i tarniny), które w dobrej kondycji przetrwały orkę i bronowanie.
Naturalnie nie daliśmy rady wykopać wszystkiego. :( Są dziesiątki pilniejszych prac. :( Ech...
To będzie furtka do ogródka z ziołami. Domena Mamy. :)
Czasem jednak faceci muszą trochę pomóc swoim kobietom.
A niebo straszyło
Aż się Prezes łapał za główkę że roboty w huk a jak lunie trzeba bdzie do domu (gdzie zresztą też roboty huk. :) )
Naonczas jednak Niebo odpuściło. Za to w polach nie odpuszczała Wiosna.
I tak cały czas . Robota ....
i Wiosna
Robota...
i Wiosna!
i krótkie rekreacyjne spacerki
Po łozinę, na przykład. Tutaj chcemy serdecznie podziękować Reni i Jurkowi Żyradzkim, którzy znaleźli chwilę, żeby do nas wpaść i trochę pomóc. DZIEKI KOCHANI!
(Zdjęć z wieczornego grilla nie przepuściła cenzura. :D )
Musimy też pochwalić psy. Były wyjątkowo grzeczne.
Rzadko wypuszczały się samodzielnie na dalsze wycieczki. A mają gdzie.
Qrcze! Jak się toto cholerstwo niewygodnie niesie to nie macie chyba pojęcia.
A łozina potrzebna nam właśnie po to.
Ciekawa rzecz (i dająca mnóstwo satysfakcji) Taki pleciony płotek - patent odwieczny, miejscowy, (skopiowany przecież ze Skansenów) zrobił absolutną furorę wśród sąsiadek.
Tymczasem Faceci musieli zająć się znacznie cięższą fizycznie robotą a wcale niełatwo podnieść "na raz" trzykilowy młot. ;)
Nieco tylko łatwiej jest ujeżdżać nieosiodłaną kozę.
Cyprianek był chyba najbardziej zapracowany z nas wszystkich
Przy impregnowaniu "belek węgielnych" na ogrodzenie troszkę pomogała Mu Mama.
Tymczasem, zupełnie niepostrzeżenie zaczły kwitnąć jabłonie
Zachwyciło to Prezesa na tyle, że wsiadł na pojazd domowy i objechał całe gospodarstwo
Pięknie bo pięknie, ale robota stygnie. Jeszcze nie niedziela.
Ale fajnie wygląda dom z bali w starym sadzie? :D
Prezes idzie wlaśnie do swojego spychacza, żeby zasypywać wykopany przez Tatusia rów na wodę.
Bale na ogrodzenie wkopane, pnącza przy nich posadzone....
płotek prawie skończony, ziółka (oraz kilka niezwykłych krzewów i drzew) zasadzone, jeszcze kilka pierdółek zrobionych, cóż... niewiele więcej damy radę zdziałać. My - nie dość, że inteligenci, to jeszcze, Hospody pomyłuj, humaniści.
Niedziela. Pan Bóg w swojej niepojętej łaskawości wylał wreszcie trochę deszczu. Ziemia nie mogła już dłużej czekać a my w niedzielę nie pracujemy. A poza tym deszczu się nie boimy i idziemy na spacer obejrzeć nasze dalsze włości, których spod domu nie widać.
Zapachy po prostu zapierały dech w piersi.
Te góry w dali to już Zasanie. Lasy jak fix!
Psy zachwycone równie mocno jak my.
Żaba (z natury rzeczy) błota się nie boi.
I dlatego (również z natury rzeczy) jest brudna jak Święta Ziemia.
No i co z tego? Troszkę biegał samemu.
Troszkę u Taty.
A troszkę u Mamy.
Nie są to może Wodogrzmoty Mickiewicza, ale i tak wodospadzik cieszy. :)
Las w szczególe
i w ogóle.
Padało coraz mocniej.
Więc pomału wróciliśmy.
Choć zabawa cały czas była przednia.
W tych kaczencach będzie wodopój dla zwierząt. (Ponoć woda z wypływającego tutaj źródełka jest "dobra na nogi" :D)
Góry dymiły
A myśmy wracali.
Jejku jej!
Na razie! Pa! :)
Cyprian po obcięciu loków postarzał się o 2 lata...hihi. Pięknie tam macie, oj pięknie, prawie tak pięknie jak u nas ;) Całuski dla pracowitej trójki !!!!
OdpowiedzUsuńDzięki - świetne zdjęcia - zapachniało nam pogórzem.
OdpowiedzUsuńPss - kibicujemy Wam gorąco ale nie odrywamy od pracy.
Ania N z Jackiem
No, w końcu coś się tu pojawiło nowego. Oj, ładnie tam macie, i nierówno. My tu tak prościutko po sam horyzont.
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy Mariany
Jestem zauroczona Waszym pięknym miejscem na ziemi. I, mimo, żeście humaniści, na pewno się uda, bo tego chcecie.. Trzymam mocno kciuki, kibicuję z całych sił i pozdrawiam serdecznie całą trójkę + dwa psy - sąsiadka zza Sanu
OdpowiedzUsuńMaria z Pogórza Przemyskiego.
P.S. Dzięki za miłą dedykację.
Dzięki Wam serdeczne za odwiedziny i komentarze! Cium.
OdpowiedzUsuńŚwietny blog! Wpadłam przypadkiem, ale już zostanę :) Uwielbiamy z mężem i dzieciorami odkrywać najmniejsze zakątki podkarpacia... A byliście w Pruchniku? Warto!
OdpowiedzUsuń